Jeśli cierpisz na nowotwór, w Twojej diecie przeważać powinno białko pełnowartościowe, czyli to z produktów zwierzęcych: mięsa i jego przetworów, ryb, jaj oraz mleka i produktów mlecznych. Przykładowe produkty bogate w białko zwierzęce znajdziesz poniżej. Białko pełnowartościowe powinno stanowić około 70% całego białka w
Aleksander Sołżenicyn - rosyjski pisarz, w 1970 roku otrzymał literacką Nagrodę Nobla za całokształt swojej powieści, jak możemy się zresztą domyślić po tytule, Sołżenicyn przedstawił losy pacjentów oddziału onkologicznego. Pochodzą oni z różnych warstw społecznych, mają odmienne poglądy polityczne, przekonania i podejście do życia, jednak łączy ich jedno - rak. Na tak straszliwą diagnozę pacjenci reagują bardzo różnie. Jedni nie widzą dla siebie już żadnej nadziei i z rezygnacją czekają na nieuchronny koniec, inni wciąż wierzą, że pokonają chorobę i wyzdrowieją. Są też tacy, którzy niedowierzają w to, co mówią lekarze. Nie dopuszczają do siebie myśli, że choroba mogła dotknąć właśnie ich. Wszyscy są codziennie badani, naświetlani, przyjmują leki i zastrzyki, cierpią i boją się o swoje życie. Ta ponura szpitalna atmosfera sprzyja dyskusjom na temat sensu ludzkiego istnienia i kondycji otaczającego świata. W rozmowach każdy z pacjentów reprezentuje odmienne stanowisko, ale w obliczu śmierci wszyscy staja się w powieści szpital jest instytucją mającą na celu ratowanie ludzkiego życia, niestety równie ważne okazują się statystyki. Szpital ukazany przez Sołżenicyna ma wymiar symboliczny i można go odczytywać jako alegorię państwa totalitarnego. W powieści mamy wielu bohaterów, ale na pierwszy plan wysuwa się dwóch: Oleg Kostogłotow - łagiernik i zesłaniec oraz Rusanow - zwolennik panującego systemu. Ciekawa postacią jest również Szułubin - ofiara systemu. Cała trójka według mnie idealnie oddaje pełny obraz ówczesnego państwa rosyjskiego. Ci, którzy choć w niewielkim stopniu znają życiorys Sołżenicyna, doszukają się też w powieści elementów biograficznych. Autor był skazany na obóz pracy, zmagał się także z nowotworem, podobnie jak bohaterowie jego książki. Oddział chorych na raka uświadamia czytelnikowi wiele uniwersalnych prawd. Niezależnie od poglądów, pochodzenia, czy piastowanego stanowiska, wobec choroby i śmierci jesteśmy jednakowo bezbronni. Każdy pacjent po przyjściu do szpitala otrzymał szary, obwisły szlafrok, który stał się dla mnie symbolem równości. Wszyscy bowiem cierpią jednakowo i odczuwają ten sam paraliżujący strach przed śmiercią. Powieść ukazuje nam również obraz ówczesnego systemu i choć autor nigdzie wprost nie wyraża swojego stanowiska, warto czytać między wierszami. Mnogość bohaterów i ich zróżnicowanie pod względem ideologicznym pozawala czytelnikowi poznać różne punkty widzenia i dokonać własnej mi ocenić tą powieść. Chyba spodziewałam się po niej trochę czegoś innego. Myślałam, że autor przede wszystkim skupi się na ukazaniu cierpienia ludzi chorych na raka, ale był to raczej tylko pretekst do przekazania głębszych prawd. Czytanie całości szło mi dosyć opornie, ale książka wymaga skupienia i refleksji, inaczej nie odkryjemy tego, co w niej najważniejsze. Mam zastrzeżenia co do zakończenia. Wciągnęły mnie losy bohaterów i nagle cała historia po prostu się urwała, zostawiając czytelnika z uczuciem niedosytu. I chociaż lubię otwarte zakończenia, w tym przypadku czułam się rozczarowana. Oddział chorych na raka wielu uważa za arcydzieło literatury i książkę, którą koniecznie trzeba przeczytać. Ja przeczytałam, ale do zachwytów się nie dołączę, bo aż pod tak wielkim wrażeniem niestety nie byłam.
Historia Fundacji. Kwiecień 2010. Agata Polińska i Bartosz Poliński zakładają Fundację Alivia. Maj 2011. Startujemy z programem Skarbonka – udało się pomóc pierwszym Podopiecznym i zebrać środki na nierefundowane leczenie! Maj 2012.
21 września, dzień 203. Wpis nr 192 | Robiłem sobie ostatnio dla sportu screening telewizyjny. U mnie polega on na tym, że w porze wieczornych wiadomości przerzucam kanały głównych telewizji i przełączam się, jak tylko przyłapię któryś z przekaziorów na kłamstwie lub manipulacji. Zazwyczaj kończy się to sprintem po kanałach, od którego boli kciuk. Natrafiłem ostatnio na coś co mnie przytrzymało, ale szybko zniknęło. Był to miesięczny wykaz tzw. zielonych kart DILO wydawanych w tym roku. Karty DILO to karty szybkiego dostępu do ścieżki onkologicznej dla rakowych pacjentów. Przesuwają na czoło kolejki, recepty za darmo, skrócony (oczywiście teoretycznie) dostęp do diagnostyki. Karty te są probierzem wykrywalności raka i zajęcia się nim przez służbę zdrowia. Zaszokowało mnie w tej liście (i dziennikarza także) gwałtowny spadek liczby wydanych kart od czasu koronawirusa. Nie zdążyłem spisać tego z ekranu, ale wychodziły tam spadki po 50% miesięcznie w stosunku do czasów przedkowidowych. Zacząłem grzebać i po pierwsze okazało się, że ani u Ministerstwa Zdrowia, ani w NFZ (jakaś przedpotopowa strona, głównie z obwieszczeniami prezesa), ani na stronach rządowych nie mogłem znaleźć tych statystyk. W paru źródłach potwierdziło się, że wydano od marca do maja od 25 do 38% „zielonych kart” mniej. Co to oznacza w liczbach? Ano nie leczy się onkologicznie ponad ludzi chorych na raka (tylko z okresu marzec-maj). Czyli co najmniej tylu ludzi (ale od czerwca do września minęło dodatkowo 4 miesiące) chodzi po kraju i nie wie, że ma raka. Umrze z nich ponad bo rak w Polsce ma śmiertelną „skuteczność” na poziomie 10%. Ale to jest stosunek chorych od wielu lat do zmarłych w danym roku. W średnim roku zachorowuje około a umiera To znaczy wśród rakowców jedna dziesiąta chorych umrze w danym roku, zaś wśród zdiagnozowanych co drugi dożyje jeszcze co najmniej 5 lat po wykryciu raka. Czyli co drugi z naszych niezdiagnozowanych nie przeżyje pięciu lat. Ale to nie tylko to: wykonano o 30% mniej świadczeń wobec pacjentów z ostrymi zespołami ciśnieniowymi serca, odłożono 40% operacji onkologicznych. Efekty tych zaniechań przyjdą rozłożone w czasie i będą kwalifikowane według specyfiki zgonów (serce, rak itd.). W rzeczywistości wszyscy wymienieni będą ofiarami koronawirusa z powodu spóźnionej lub w ogóle nieodbytej diagnozy. Będą to „nasze” winy, bo wynikające z decyzji ludzi, nie zabójczego wirusa: przerzucenia uwagi służby zdrowia z leczenia ogólnego na kowid. Jaki jest sens z takimi priorytetami, skoro dziennie umiera na koronawirusa z 10 osób a na raka 20-30 razy tyle? W dodatku nie wiadomo jak leczyć kowida, a z rakiem to wszystko mówi, że można – a decyduje o tym wczesne jego wykrycie. A tu spadek wykrycia o 20-30% procent. Fundowany przez system. Są trzy możliwe powody tego stanu rzeczy. Pierwszy – oczywiście teoretyczny – to taki, że kowid… zabija raka. No bo skoro jak się tylko pojawił, to od razu spadła ilość wydawanych kart onkologicznych, czyli zdiagnozowanego nowotworu. To oczywiście absurd, ale przypominam tę korelację dla logicznej perspektywy. Kolejne dwa powody są rzeczywiste i łączne. Pierwszy to taki, że ludzie po prostu boją się w kowidzie chodzić do lekarza, bo tam złapią wirusa (około 30% zakażeń to tam). W związku z tym nie dają sobie szans na wykrycie raka. Ale jak mają sobie dać szansę? Przez telefon, w ramach teleporady? Drugi możliwy powód to organizacja służby zdrowia. Ta nastawiła się na łowienie kaszlących i oddzielanie ich od tych pozytywnych koronawirusowo. Do szpitali nie przyjmą jak nie przejdziesz testów. Jak się zgłosisz to odeślą. Pełno tego w mediach, że służba zdrowia jest skoronowirusowana. Mamy szpitale jednoimienne, a te wieloimienne, albo innoimienne się dopiero rozkręcają. Tak samo jak diagnostyka. Można powiedzieć, że czynnik drugi – panika społeczna – jest taki, że ludzie sami sobie winni. Napotkać można w mediach lekarzy, co to pomstują na spanikowanych pacjentów, że robią błąd bojąc się korony w szpitalach i przychodniach. Ale ci sami lekarze codziennie straszą, szczególnie grupy najbardziej podatne na raka, że jak nie założysz maski w tramwaju/sklepie/domu/samochodzie to sam padniesz i zakazisz innych. To jak jest, pany? Z jednej strony głupie babcie się nie zgłaszają, a z drugiej dziadka w kajdanki i twarzą na glebę na przystanku, bo nie ma maski? To są prawdziwe ofiary koronawirusa. Najgorzej, że mimo swej masy (wielokrotnie przekraczającej ofiary korony) będą dla publiczności niewidoczne. Rak jest banalnie niemodny, nie wywołuje strachu, bo trwa od lat, w mediach – nieobecny, nie można się nim zakazić i wiadomo, że prędzej czy później trzeba na coś umrzeć. Co innego koronawirus – modny, nowy, wzbudza niepewność i strach, bo – tak mówią wszędzie – można się od niego ustrzec, a zbija tak jak widać w telewizji. Dlatego trzeba sobie i innym zafundować distancing, maseczking i lockdawning. Kto policzy ofiary niezdiagnozowanego raka z powodu przestawienia służby zdrowia na naszego nowego epidemiologicznego celebrytę? Nawet jak ktoś znajdzie jakąś korelację to wyjdzie ona za parę miesięcy, rozłożona w czasie, bo niezdiagnozowani nie umrą za dwa tygodnie. A jak umrą – proszę bardzo. Przecież to rak piersi czy prostaty był. To, że trzeba łazić w tych maseczkach to pikuś, to, że zaduszono gospodarkę to już jest coś. Ale to, że skazano tysiące ludzi na śmierć z powodu zmiany priorytetów służby zdrowia, to tego nie można zapomnieć. Jeżeli w ogóle ktoś to będzie chciał pamiętać. Jerzy Karwelis Więcej wpisów na blogu Dziennik zarazy. Źródło:
Rosja z wskaźnikiem 36-38 takich przypadków na 100 000 ludności przewyższa średni poziom światowy dwa i pół raza – donosi dziennik "Moskowskij Komsomolec".
Ja w to nie wierzę. Czyli czy chory musi wierzyć w wyleczenie! Byłam świadkiem spotkania Pani Doktor, która ma Tatę chorego na raka z moją Mamą. Pani Dorota ma męża, który też jest lekarzem i był obecny na spotkaniu. Ogólnie beznadziejny przypadek bezmyślnego wierzenia w medycynę konwencjonalną. Przyjechali spotkali się z Mamą. Przejrzeli wyniki badań Mamy. Pokiwali z niedowierzaniem głowami. Zaczęliśmy rozmawiać o terapii emocjonalnej. Usłyszeliśmy: wie Pani problem w tym, że my jesteśmy lekarzami i JA W TO NIE WIERZE!!! Bardziej interesowało ją, co mama jadła, co robiłaby przejść przez chemie, by mieć siłę na następną niż właściwe leczenie. Wcale mnie to nie zdziwiło, bardzo często zwraca się do mnie lub do Mamy rodzina chorego. Zaznaczam, że rodzina, a nie sam chory. Proszą o pomoc. Ale tak naprawdę są ciekawi jak to wyglądało, co stosowaliśmy. Wszyscy pytają o zastrzyki, tabletki, zioła. Coś, co można podać choremu by go wyleczyć. Byle nic od chorego nie wymagać. By on sam nie musiał nic dać wysiłku od siebie. Bo on jest chory, zmęczony, jest zły, ma depresje i na pewno nie będzie chciał. Najczęściej nawet nie spotykamy się z tym chorym by mu nie zaszkodzić, by go nie denerwować. Wiec jakieś emocje okazuje rodzinie, skoro boją się jego reakcji. Bo wie Pani praca nad sobą, rozmowa o emocjach to nie dla niego. Lekarz zabronił. Oni już mają inną terapie. Zioła, zastrzyki, chemie, naświetlania i spróbują najpierw tamtego. On w takie terapie nie wierzy. Model, który się powtarza za każdym razem. A w naświetlania, chemie wierzy? Ile osób, bo takim leczeniu przeżyło, które zna i którym jakość życia nie spadła. Ja ani jednej. Przejrzałam Internet i z bólem serca stwierdzam, że nic przez tą dekadę się nie zmieniło. Statystyki są nieubłagane, jeśli chodzi o raka płuc. Więc dlaczego ci ludzie zawsze wolą iść w stronę śmierci, zamiast spróbować czegoś nowego. Czegoś, co się sprawdziło już na choćby jednym przypadku. Tym bardziej, że to leczenie nie wymaga rezygnacji z leczenia konwencjonalnego, można te terapie stosować jednocześnie. Czy jakość życia po tym leczeniu zmienia się? – nie, może jedynie ulec poprawie. Lecz czy tą decyzje podejmuje chory, czy jego rodzina? Skoro nawet z tym chorym nie rozmawiałam. Tego nie wiem. Pani Dorota, powiedziała Mamie, że to niesamowite, że Ona żyje po takiej diagnozie i rozpoznaniu tego typu raka. Z niedowierzaniem patrzyła na wyniki z przed lat. To jak wygrana szóstka w Totolotka, że u Mamy zaszła taka remisja i nie ma przez tyle lat wznowy – powiedziała. Ale nie wie, dlaczego trafiło właśnie na mamę. Ale ona w to leczenie nie wierzy. Przeglądali te wyniki jakby nie wierzyli w to, co mama pisze na blogu, musieli sprawdzić osobiście. Cmokali z niedowierzaniem – to cud usłyszeliśmy. To nie pierwsza osoba, która nam to mówi. Generalnie wszystkie kontakty z rodzina chorego tak się kończą. Naprawdę sporadyczne przypadki poddały się terapii. Ja pracuje i stosuje Terapie emocjonalna w każdym przypadku. Przy uzależnieniach, depresjach, agresji w domu, przy problemach zdrowotnych dzieci. W każdym z tych przypadków terapia działa. Ale ci ludzie chcą spróbować tej terapii. A chorzy na raka nie. Nawet nie chcą spróbować. Zastanawiam się, dlaczego? Bo nie wierzą? Przypomniała mi się terapia mamy, ja też wtedy nie wierzyłam w powodzenie leczenia. Nie tylko tej terapii. Ogólnie nie wierzyłam, że Mama z tego wyjdzie. Jeżeli lekarz nie daje ci nadziei, leczenie to kwestia przedłużenia życia o tygodnie byśmy zdążyli załatwić sprawy spadkowe. To jak wierzyć w powodzenie leczenia. Ale nadzieja umiera ostatnia. Pani Dorota pytała, co robiliśmy innego, o szczegóły z Mamy życia. Uświadomiłam sobie, że wszystko robiliśmy inaczej. Nie wierząc w powodzenie leczenia. Stosowaliśmy wszystko, o czym usłyszeliśmy na raz, bo a nuż to akurat zadziała. Nie wybieraliśmy miedzy terapiami, bo to nie wesołe miasteczko. To jak z szukaniem pracy nie decydujesz się na jednego pracodawcę i tylko tam wysyłasz CV licząc na cud. Raczej wysyłasz do wszystkich, których znajdziesz a odpowiadają twoim kwalifikacja, to zwiększa szanse na powodzenie. Dlaczego chorzy na raka tego nie robią? – to tak jakby chcieli umrzeć. Nie, bo ja już stosuje jakąś tam terapie. A w tą nie wierze. Nie wiara uzdrawia człowieka, choć na pewno pomaga. Nie musimy wierzyć w terapie by na nas zadziałała. Uświadomiłam sobie, że my zaczynając terapie tez nie wierzyliśmy, że ona pomorze. Ja chciałam by mama się uspokoiła, wyciszyła by nie bała się śmierci, była bardziej w zgodzie sama ze sobą. To był główny powód, dla którego zaczęliśmy stosować terapie emocjonalną. To, że moja Mama dzięki temu wyszła obronna ręką z tego raka, to tylko efekt uboczny leczenia, w który kompletnie nie wierzyliśmy. Do tego stopnia, że nawet jak wyniki były dobre, sami lekarze nie mogli uwierzyć, że rak się cofnął. Panicznie baliśmy się remisji i powrotu choroby. Drugie z tarcie polegało na pozbyciu się leku przed wznową. Paniczny strach przed odebraniem wyników leczenia i otwarciem koperty. Niechęć do przebadania się: tomografii komputerowej, świadomość, że przy w wznowie nie maja lekarze już nic nam do zaoferowania. Lęk, paniczny lęk, – którego trzeba było się pozbyć. To drugie starcie nawet było gorsze od pierwszego. Praca na emocjach samym z sobą nie jest łatwa. To ciężka praca. Praca nad sobą wymaga samodyscypliny. Trener jest potrzebny by wyznaczać terminy i mobilizować nas do działania, bo zrobimy wszystko i wymyślimy tysiąc powodów by tego nie robić. My (ja z Mamą) mówimy wtedy, że nasze EGO się broni przed zmiana, ale oznacza to też, że jesteśmy blisko celu. Tym bardziej powinniśmy to zrobić. Ta wewnętrzna walka odbywa się tylko w naszej głowie. Nie musimy nigdzie chodzić, nawet wstawać z łózka. Jeśli będziemy zbyt zmęczeni najwyżej zaśniemy, po przebudzeniu trener wznowi terapie. Najwyżej zamiast jednego podejścia będzie kilka. Będzie trwało to kilka dni, aż dotrzemy do celu. Ale nagrodą jest lepsza, jakość naszego życia, w przypadku raka nasze życie, więc warto. Po skończonej terapii wstępuje w chorego energia, jest silniejszy wstępują w niego nowe siły, o których nawet siebie nie podejrzewał. Wtedy ma ochotę na więcej. Dopiero po czasie zauważamy efekty leczenia. Ja za każdym razem się dziwie, że działa, że aż tak. Przecież teraz już wiem, że działa, ale i tak mnie to zadziwia, że aż tak. Jesteśmy zdolni do samo leczenia. Jak wpływa to na nasz wygląd, zdrowie?- Stajemy się młodsi i zdrowsi. Przypomniałam sobie Mamę z tamtego okresu: z bólami kręgosłupa, leżącą na desce, ból nie pozwalał jej spać. Jeździliśmy po kręgarzach. Zwyrodnienia ucisk na kręgosłup można tylko zmniejszać ból, stosować tabletki, spać na twardym podłożu by nie powiększać zwyrodnienia. To było ponad 10 lat temu. Przecież zwyrodnienia się nie cofają. Teraz mam już nie pamięta nawet, że miała takie problemy z kręgosłupem. Śpi normalnie, dodatkowo jeździ na wycieczki autokarem siedząc w nim po 20 godzin. Po 20 godzin sama nie wierzy, że można tyle wysiedzieć. Nogi spuchnięte od siedzenia, a kręgosłup nie boli. Jest coraz starsza, a nie młodsza. Czy to możliwe by cofnąć zwyrodnienia? By polepszyć, jakość swojego życia bez operacji na kręgosłupie? Pracując nad sobą i stosując samoleczenie -tak. W innym przypadku było by tylko gorzej. Dodatkowo mama miała stwierdzone alergie, łzawiły jej oczy, puchły nogi, miała zmiany skórne. Duszności, nie mogła złapać tchu. Już nie dusi ja przy koszeniu trawy. Nie ma problemów skórnych, gdy pylą drzewa nie kicha, nie łzawią jej oczy. Przede wszystkim nie łyka garści tabletek na alergie i nie nosi przy sobie inhalatora, który przy ataku pozwalał złapać oddech. Dzień zaczynał się od tabletek i kończył na tabletkach. Czy można wyleczyć się z alergii? Teraz nie bierze żadnych tabletek, już nie pamięta, że kiedyś stosowała inhalator. Wychodzi na dwór i wdycha zapachy trawy i wszystkiego wokół. Stosując tylko samo leczenie – tak to jest możliwe. Czy pracując nad sobą stosując terapie wierzyła ze wyleczy te choroby? Nie. Nawet o tym nie myślała. Chodziło o pogodzenie się ze sobą, o wewnętrzna harmonie. By iść w stronę miłości, radości szczęścia. Chory musi chcieć coś zrobić ze swoim życie. Musi chcieć się leczyć. Teraz dopiero w zderzeniu z rodzinami chorych na raka, doceniam ogrom determinacji Mamy by wyzdrowieć, by coś zmienić w swoim życiu. Widzę jak dużo musiało ja to kosztować i jestem z niej dumna, że potrafiła tego dokonać. To nie wiary potrzebuję chory, tylko determinacji do zmian w swoim życiu. Chęci by pogodzić się przed śmiercią z rodzina, Bogiem i samym sobą. Wyleczenie to tylko efekt uboczny tego pogodzenia. Nawet, jeśli miałoby nie dojść do wyleczenia, to i tak warto. Tego właśnie wam życzę. Nie wiary, tylko DETERNIMACJI DO ZMANY, bo to determinacja jest początkiem wyleczenia. Tylko, że nie można podać jej choremu w tabletkach. Pozdrawiam Aga córka Ireny
W stosunku do poprzedniego roku, liczba zgonów wskutek nowotworów wśród mężczyzn zmniejszyła się o 993, a wśród kobiet o 74. Nowotwory złośliwe stanowią drugą przyczynę zgonów w Polsce powodując w 2019 roku 25,7% zgonów mężczyzn i 23,2% zgonów kobiet. Stanowią one istotny problem zdrowotny przede wszystkim u osób w
Pacjenci z niektórych regionów mają utrudniony dostęp do drogich terapii. Konsultant do spraw onkologii chce to zmienić. Miejsce zamieszkania ma wpływ na dostęp do nowoczesnego leczenia. Te różnice mogą być duże: NFZ podaje, że na Mazowszu, w przeliczeniu na każde 10 tys. mieszkańców, wydaje na chemioterapię 477 tys. zł. Są regiony, gdzie wydatki są dwa razy niższe: np. na Opolszczyźnie (208 tys. zł), Podkarpaciu (231 tys. zł), w Małopolsce (232 tys. zł). Konsultant krajowy ds. onkologii chce wprowadzić centralną kwalifikację pacjentów do najdroższych metod leczenia: chemioterapii niestandardowej - pisze "Rzeczpospolita". Jak przypomina gazeta, w Polsce działa już jedno takie rozwiązanie: centralnie do najdroższych metod leczenia kwalifikowani są chorzy z reumatoidalnym zapaleniem stawów (najnowocześniejsze leki na tę chorobę kosztują kilkadziesiąt tysięcy złotych). By zmiany weszły w życie, konieczna jest zmiana rozporządzeń Ministerstwa Zdrowia o koszyku świadczeń gwarantowanych. Środowiska pacjentów boją się jednak, że taka centralna kwalifikacja ograniczy ich dostęp do leków. – O tym, jak leczyć, powinien decydować lekarz. Gdyby w Funduszu było więcej pieniędzy, nie byłoby potrzeby ograniczania liczby ludzi, którzy nowe, drogie terapie dostaną – mówi Elżbieta Kozik gazecie ze Stowarzyszenia Amazonek skupiającego kobiety z rakiem piersi. Tworzymy dla Ciebie Tu możesz nas wesprzeć.
Na początku może być obecnych tylko kilka symptomów, jednak z czasem ich liczba się powiększa. Jeśli objawy utrzymują się dłużej niż 2 tygodnie i z czasem przybierają na sile, należy jak najszybciej udać się do specjalisty. Wczesne objawy raka płuc nie są w żaden sposób charakterystyczne i dlatego bardzo trudno jest je
Konopie medyczne są u nas wciąż nielegalne, samo palenie i hodowla marihuany są ścigane prawnie i grozi za nie wieloletnie więzienie. Tymczasem pijani kierowcy zabijają codziennie niewinnych ludzi na polskich drogach i wiele wskazuje na to, że alkohol jest o wiele bardziej szkodliwy niż konopie indyjskie. Skąd wziął się ten upór ustawodawców? Zapewne z braku wiedzy o rzeczywistym działaniu marihuany i łatki narkotyku, wprawdzie lekkiego, ale od którego już tylko krok do tych twardych. Gdy u nas toczy się batalia, czy lek z konopi rzeczywiście działa Cristina Sanchez biolog z Uniwersytetu Complutense w Madrycie prowadzi badania nad metabolizmem komórek rakowych w mózgu. Okazało się że takie komórki, poddane działaniu tetrahydrokanabinolu (THC), głównego psychoaktywnego składnika marihuany – umierały! Inne recenzowane badania prowadzone w kilku krajach dowodzą jasno, że THC i inne związki pochodzące z medycznej marihuany, znane jako kannabinoidy, nie tylko w łagodzą objawy raka (nudności, ból, utrata apetytu, zmęczenie), ale mają również działanie przeciwnowotworowe. Kanabidiol jest szansą na nietoksyczną terapię złośliwych form raka i to bez bolesnych skutków ubocznych, które nieuchronnie towarzyszą chemioterapii. Może to być przy tym leczenie o wiele bardziej skuteczne. Społeczność medyczna, coraz częściej mówi otwarcie, że kannabinoidy mają niewątpliwe właściwości przeciwnowotworowe i jest to być może epokowe odkrycie w leczeniu nowotworów. Natomiast w Polsce wciąż traktuje się konopie medyczne jako największe zło, a lek z konopi traktowany jest co najmniej podejrzliwie, bo to przecież narkotyk. Morfina miała mieć początkowo jedynie zastosowanie medyczne, a w swoim czasie spowodowała falę uzależnień – nikt jednak nie myślał i nie myśli o jej wycofaniu z użytku medycznego.
aaLzk. 5u1m6gcjsz.pages.dev/1685u1m6gcjsz.pages.dev/835u1m6gcjsz.pages.dev/3705u1m6gcjsz.pages.dev/2785u1m6gcjsz.pages.dev/2745u1m6gcjsz.pages.dev/1015u1m6gcjsz.pages.dev/3195u1m6gcjsz.pages.dev/255u1m6gcjsz.pages.dev/309
blogi ludzi chorych na raka